2012.04.10// D. Jędrzejewska
W zeszłą niedzielę, w wieku 54 lat zmarł jeden z najsłynniejszych ludzi sztuki współczesnego świata Ameryki – Thomas Kinkade. Sam siebie nazywał „malarzem światła”, ale był też malarzem tak zwanej amerykańskości. Nie chodziło tu bynajmniej o ukazywanie w naturalistyczny sposób życia Amerykanów, ujmowania na płótnach funkcjonowania wielkich metropolii czy nie zawsze łatwej prozy życia w slumsach lub nawet w domkach na przedmieściach. Kinkade w swojej twórczości przekazywał swoiste uczucie idylliczności – przejaskrawionej, przesadzonej, uwypuklonej. Oglądając jego prace, obcowało się ze światem Disneya. Kolorowym, słodkim do bólu, uściśleniem beztroskich i naiwnych marzeń.
Kinkade nie był biednym, stereotypowym i ledwo wiążącym koniec z końcem malarzem. U szczytu sławy na swojej twórczości zarabiał około 100 milionów rocznie, a jego płótna ozdobiły wnętrza około 10 milionów domów. Wielu jednak odbiorców uznawało malarstwo Kinkade’a za wyjątkowo kiczowate, nie krępowało się wyśmiewać gustu, poczucia smaku zarówno artysty, jak i ludzi, którzy na ścianach wieszali sobie jego prace. Te, przyozdobione motylkami, kwiatkami, słodkimi zwierzątkami, chatkami niczym z lukru o okrągłych dachach i półokrągłych, rozświetlonych oknach u jednych wywoływały na twarzy grymas zniesmaczenia. Innym z kolei na ich widok świeciły się oczy.
"Christmas Cottage" - film o amerykańskim malarzu
Któż nie chciałby choć na chwilę znaleźć się w disneyowskim świecie? Zabiegani, zgorzkniali, rozczarowani prozą życia, niekoniecznie ładną, bo brutalną – tęsknimy za dzieciństwem, słodką jego sielanką, kiedy wszystko wokoło wydawało się barwniejsze, bardziej ciekawe. Kiedy wycieczka na drugi koniec miasta, do lasu czy na pobliską łąkę w naszym rozumieniu była wielką podróżą i przygodą. Kiedy z niezwykłą czujnością obserwowaliśmy przyrodę, w poszukiwaniu najmniejszych śladów magii i z nadzieją oraz wiarą, że ona się właśnie tam znajduje. Powrotem do tych uczuć jest obcowanie z twórczością Kinkade’a – do ciepła i beztroskich przyjemności.
Malarz zostawił po sobie ponad tysiąc obrazów. Wszystkie w jakiś sposób gloryfikowały amerykańską rzeczywistość, historię Stanów Zjednoczonych i jej kulturową spuściznę. Niektórzy z Amerykanów ignorowali tę twórczość, uważali ją za zadrę w amerykańskim, wysokiej klasy świecie sztuki. Inni natomiast wręcz przeciwnie – uważali ją za wyraz patriotyzmu. Sam malarz, głęboko wierzący, ciepły i spokojny człowiek, uważał, że swój talent otrzymał od Boga, a to, co malował, jest formą zapłaty dla stwórcy. Chciał na swoich płótnach uchwycić momenty najpiękniejsze w życiu człowieka, radosne, tętniące dobrą energią, uwypuklać piękno, być zrozumiały i dobry dla oka. Poruszać zmysły. Wygląda na to, ze mu się udało. Na bakier wszelkim zaprzeczeniom i wszelkim „ale”.
Mimo całkowicie odmiennego charakteru polskiej kultury i jej korzeni współczesne pokolenia są w stanie doskonale pojąć urok twórczości Kinkade’a. Wielu z nas wychowywało się przecież na amerykańskich bajkach nagrywanych aż do zdarcia taśmy na kasety VHS. Były one wtedy uściśleniem naszych pragnień i drobnych radości. Te ciepłe skojarzenia powracają, gdy spoglądamy na te kiczowate ale jakże prostodusznie ładne obrazy.