2014.12.06// D. Jędrzejewska
Filmowcy nie mają oporów przy czerpaniu swoich pomysłów z dorobku pisarzy. Literatura to wielka skarbnica świetnych fabuł i postaci, które rewelacyjni e mogłyby się sprawdzić również na ekranie. Czasem jednak pomysł zaadaptowania jakiejś książki okazuje się nie do końca trafiony – i to zarówno w przypadku dzieł wielkiej klasyki, wszem i wobec uwielbianej, jak i wśród bestsellerów nienajlepszych literacko. Przypomnijmy sobie parę adaptacji ostatnich lat, bez których moglibyśmy się spokojnie obejść.
„Alicja w Krainie Czarów”
Kiedy po świecie rozeszła się wieść, że Tim Burton nakręci „Alicję w Krainie Czarów”, zapanowało niemałe poruszenie. Spodziewano się dzieła mrocznego, niezwykle plastycznego i bardzo pomysłowego, jak to u autora starego „Batmana” czy „Edwarda Nożycorękiego”. „Alicja w Krainie Czarów” to bowiem książka niejednoznaczna, możliwa do odczytu na różnych poziomach – zarówno z perspektywy dziecka, jak i dorosłego. Jej dwuznaczność to z jednej strony wspaniały materiał na film, z drugiej – wyzwanie, któremu trudno podołać. Tim Burton tym razem nie dał rady. Jego „Alicja” okazała się przekombinowaną bajką dla dzieci, gdzie prócz ładnych zdjęć, zapierającej dech w piersiach scenografii czy bombastycznych kostiumów, trudno doszukać się jakiejkolwiek wartości.
„Zmierzch”
Mimo że „Zmierzch” od początku sprzedawał się nad wyraz świetnie, wyciągając jego autorkę, Stephanie Meyer, z kuchni aż na salony, od początku wiadomo było, że film na podstawie prozy będzie totalną kichą. Kichą a nie klapą – nie można było więc przegapić okazji, by nabić kabzę dolarami. Saga „Zmierzch” to jedna z najbardziej irytujących adaptacji, jaka kiedykolwiek powstała – mdła, nużąca, nachalna. Podobnie zresztą jak książka. To również film, który swego czasu rozprzestrzenił się niczym zaraza w postaci wszędobylskich gadżetów reklamowych z wizerunkami aktorów. Na szczęście tę epokę mamy już za sobą. Nie znaczy to jednak, że „Zmierzch” nie ma godnego następcy, bo jest nim…
„50 twarzy Greya”
Każdy szanujący się czytelnik wie, że „50 twarzy Greya” to nie Himalaje literatury. Wręcz przeciwnie – mowa tu raczej o nizinach, a nawet dolinach (ale już nie podziemiach!) na tle nawet największych bestsellerów ostatnich lat. Sukces tegoż erotyka zupełnie przekroczył oczekiwania wszystkich, chwilowo czyniąc prostą pisarkę jedną z najbogatszych autorek na świecie. Nic dziwnego, że podobnie jak w przypadku „Zmierzchu”, postanowiono na tym zarobić i ekspresowo zrealizować adaptację. Jej sukces nie jest już jednak tak pewny jak w przypadku „Zmierzchu”. Wszak popularność „50 twarzy Greya” w postaci książkowej przygasła jeszcze przed premierą filmu.
„Podróże Guliwera”
Nie każdy wie, że oryginalne „Podróż Guliwera” to książka w zupełności dla dorosłych. Przekonanie o jej baśniowości zostało w nas wyrobione poprzez powstanie licznych, cienkich jakościowo i objętościowo książeczek dla dzieci, stworzony na podstawie oryginału. Tymczasem Jonathan Swift ani myślał kierować swoje słowa to młodszych czytelników. Jego powieść to gorzka satyra na społeczeństwo, pełna mocnych, czasem wręcz brutalnych stwierdzeń – wyspy, na które kolejno podróżuje jej bohater to z kolei świetne i gorzkie metafory. Jak dobrze, że Swift nie jest świadkiem tego, co wyprawia się z jego książką na czele z głupawą jej adaptacją z Jackiem Blackiem w roli głównej. Mógłby tego nie przeżyć.
„Wielki Gatsby”
Z „Wielkim Gatsbym” sprawa nie jest do końca taka prosta. Najnowsza adaptacja słynnej książki ma tyleż samo zwolenników, co przeciwników, i doprawdy trudno określić, czy film jest słaby czy bardzo dobry. Stało się tak za sprawą ryzykownej konwencji, którą obrał reżyser filmu, Baz Luhrmann. Film jest barwnym widowiskiem, jawnie korespondującym ze współczesnością. Cieszy oczy, ale czy skłania do refleksji? Czy dobrze przedstawia jej przewodnią myśl i obrazuje emocje? To już kwestia dyskusyjna.
„Anna Karenina”
Podobny przypadek jak z „Wielkim Gatsbym” możemy zaobserwować w najnowszej adaptacji „Anny Kareniny”. Jej reżyser, Joe Wright, postanowił skupić się przede wszystkim na wizualnych aspektach filmów, głębię książki pozostawiając gdzieś na marginesie. „Anna” powstała jako coś na kształt inscenizacji teatralnej, tyle że w obrębie filmu.
Eksperyment nie do końca okazał się udany. Kontrowersje od samego początku wzbudzała również odtwórczyni głównej roli, Keira Knightley – świat bowiem widział bohaterkę Tołstoja raczej jako ponętną kobietę, nie przychudawą i mizerną dziewczynę. „Anna Karenina” i tym razem nie doczekała się godnej siebie adaptacji.