2013.11.15// D. Jędrzejewska
Jeff Bridges już od czterdziestu lat osiąga sukcesy na ekranie. Trzeba jednak przyznać, że mimo wielkich ról i świetnych kreacji – nie zawsze był doceniany. Jest za to jednym z bardziej lubianych aktorów. Sprawia wrażenie pogodnego, fajnego faceta, z którym szło by konie kraść, upić się, sprośnie pożartować, ale też porozmawiać o życiu. Wszedł w branżę filmową z impetem już jako dwudziestolatek, otrzymując nominację do Oscara. Na statuetkę w swoich rękach musiał jednak czekać wiele długich lat. Gdzie i u kogo grywał w tym czasie? Co mu się udało, a co niekoniecznie?
Przyjrzyjmy się filmowej historii prawdziwego „kolesia” kinematografii.
Na granie w filmach był niemalże skazany. Urodził się bowiem w aktorskiej rodzinie. Jego ojciec, Lloyd Bridges, szczyt telewizyjnej sławy osiągnął w latach 50. I 60. Jego matka, Dorothy Simpson, próbowała zrobić karierę, niestety z niezadowalającym skutkiem. Dzięki taki korzeniom mały Jeff w pierwszej produkcji filmowej pojawił się już jako czteromiesięczny bobas.
Będąc ośmiolatkiem grał w serialu "Sea Hunt" u boku taty, często też gościł w jego telewizyjnym programie pt. "Lloyd Bridges Show". Kolejne występy młodego Jeffa potwierdzały, że to chłopak utalentowany z ogromną szansą na błyskotliwą karierę. Przypieczętowaniem tej tezy była nominacja do Oscara za występ w świetnym filmie pt. „Ostatni seans filmowy” z Cybill Sheherd w obsadzie. Od tej pory stał się jednym z bardziej rozchwytywanych aktorów młodego pokolenia.
Zaledwie trzy lata później otrzymał kolejną oscarową nominację. Tym razem za występ u boku samego Clinta Eastwooda w ciepło przyjętej przez publikę komedii kryminalnej pt. „Piorun i Lekka Stopa”. Z tego okresu w jego karierze warto wspomnieć również takie produkcje, jak dramat sportowy pt. „Ostatni amerykański bohater”, komediowy western pt. „Hollywoodzki kowboj”, słynny „King Kong” z Jessicą Lange, zabawną historię pt. „Somebody Killed Her Husband” z Farrą Fawcett czy „Zimowe zabójstwa” z Anthonym Perkinsem. Masa dobrych produkcji nie przynosiła mu jednak roli życia, ani kolejnego przełomowego filmu w karierze. I wtedy przyszły lata 80-te.
Posiadając ugruntowaną pozycję w amerykańskim kinie, Bridges otrzymywał role u boku największych gwiazd i najpiękniejszych kobiet. Z Jane Fondą zagrał w thrillerze pt. „Nazajutrz”, z Kim Basinger w komedii „Nadine”, z Michelle Pfeiffer we „Wspaniali bracia Bakerowie”, z Glenn Close w „Zębatym ostrzu”. W jego dorobku zaczęły się również pojawiać sympatyczne komedie romantyczne, jak choćby „Zobaczymy się jutro” czy „Pocałuj mnie na do widzenia”. Niemalże każdy z filmów Bidgesa był pozytywnie odbierany przez publikę – nie były to jednak produkcje na tyle wyraziste, by utrzymać się w świadomości widzów z całego świata aż po dzień dzisiejszy. Dziś odbieramy je raczej jako kinematograficzne perełki, pozostające w cieniu innych tytułów. Na szczególną uwagę zasługuje rola w „Gwiezdnym przybyszu” Johna Carpentera z 1985 roku, która przyniosła Bridgesowi kolejną oscarową nominację. Na następną będzie musiał poczekać piętnaście lat.
Lata 90. przyniosły dojrzałemu już Bridgesowi kilka ról charakterystycznych na czele z „Fisher Kingiem” (brawurowa i poruszająca opowieść o aroganckim discjokeyu i bezdomnym profesorze), westernem „Dziki Bill” (Bridges udowodnił, że idealnie nadaje się do tego typu filmów, co za jakiś czas znowu potwierdzi), aż wreszcie rewelacyjnym „Bigiem Lebowskim” braci Coen. Bridges zagrał tu postać bezrobotnego, wychillowanego do granic możliwości lenia (zwanego "kolesiem"), który przypadkowo wikła się w kryminalną intrygę.
Błyskotliwy humor i niesamowita, wyrazista kreacja sprawiły, że Jeffa dostrzeżono na nowo. Aktor z wiekiem stawał się zresztą coraz bardziej charakterystyczny. Z przeciętnego przystojniaka o umięśnionej klacie przemieniał się w charyzmatycznego brodacza, którego twarz i intonację głosu trudno zapomnieć. I choć miał w życiu prywatnym niemałe problemy z narkotykami (szczególnie LSD), zawsze udawało mu się jednak spaść na cztery łapy.
Wraz z nowym wiekiem na jego konto powędrowały wartościowe dramaty i przejmujące kreacje. Zagrał między innymi w „Ukrytej prawdzie” z Christinem Slaterem i w ten sposób objawił swoje mniej sympatyczne oblicze. Został za to doceniony – kolejną już nominacją do Oscara. Pojawił się również w kultowym już „K-PAX” z Kevinem Spaceyem, „Jeźdźcach apokalipsy” z brawurową obsadą (Penelope Cruz, Jessica Lange, Bob Dylan, John Goodman) oraz w „Drzwiach w podłodze”, gdzie ponownie zagrał z piękną Kim Basinger. Współczesne kino przyniosło mu więcej komercyjnych ról, między innymi w „Iron Manie”, „Człowieku, który gapił się na kozy” czy w „Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi”.
Charyzma Bridgesa okazała się znacznie bardziej widoczna niż jeszcze dziesięć czy dwadzieścia lat temu. Nic dziwnego, że bracia Coen zaangażowali go do kolejnego projektu, tym razem westernowego „Prawdziwego męstwa”. Tu Bridges pokazał, co potrafi. Grał brawurowo, z polotem, zacięciem, jego mocna kreacja wbija się do głowy. I oczywiście – przyniosła mu nominację do Oscara (Bridges przegrał wówczas z Colinem Firthem i jego występem w „Jak zostać królem”).
Upragniona i zasłużona nagroda trafiła do niego jednak rok wcześniej i to za występ znacznie bardziej skromny. W docenionym i nagrodzonym „Szalonym sercu” Bridges wcielił się w odchodzącego w niepamięć muzyka country z poważnym alkoholowym problemem. Subtelny film, ale mocna rola, nie mogły przejść niezauważone.
Dzisiaj 62-letni już aktor wybiera dla siebie bardzo różnorodne. Nie gardzi czystą komercją, stąd występy w „R.I.P.D. Agenci z zaświatów”, a już wkrótce w „The Giver”. Gra też w filmach spokojnych i cichych jak „Rok pod psem”. Wreszcie doceniany jest jako aktor charakterystyczny, bo choć wiele wcześniej wykazywał się ogromnym talentem, jakoś go pomijano, nie dostrzegano. A kto wie, być może jeszcze niejedna rola życia przed nim.