2014.01.11// D. Jędrzejewska
Wielkie powroty do branży to dość kłopotliwa sprawa. Trzeba się bowiem zmierzyć z wygórowanymi oczekiwaniami fanów, którzy tęsknili i przez tą tęsknotę poprzeczkę zawiesili bardzo wysoko. Trzeba też stawić czoła hejterom, którzy tylko czekają, by napisać w jakiejś recenzji, wpisie blogowym czy choćby komentarzu na forum, że to już niestety nie to, co kiedyś. A jednak wiele powrotów się udaje – udowodnił to 2013 rok i kilka głośnych „come-backów”. Czego zatem potrzeba, by ponownie zwrócić uwagę publiki?
Beyonce – z zaskoczenia
W przypadku Beyonce trudno mówić o zaskakującym powrocie po latach – jej najnowszy krążek jest zaledwie kontynuacją tego, co artystka robiła do tej pory. Spodziewaliśmy się jej płyty, wiedzieliśmy, że za jakiś czas odbędzie się jej premiera. Ale tego, co zrobiła Beyonce, nie byliśmy w stanie przewidzieć.
Artystka, będąc pewną swojej sławy i publiki, wypuściła płytę do sieci zupełnie z zaskoczenia – bez jakichkolwiek szumnych zapowiedzi i działań promocyjnych. Poszła na całość, stawiając wszystko na jedną kartę i jej się udało. Krążek „Beyonce” już na starcie mógł się poszczycić gigantyczną popularnością, być może większą, niż ta, której by oczekiwano w przypadku regularnej promocji. Dlaczego? A może właśnie dlatego, że nie zdążyliśmy się „przejść” wokalistką, zanim jeszcze cokolwiek nam zaproponowała?
Justin Timberlake – w najwyższej jakości
Wielu fanów Justina Timberlake’a przypuszczało, że ten już nie wróci na scenę. Że z muzyką da sobie spokój, na dobre zadomawiając się w aktorstwie, które pokochał szczególnie mocno w ostatnich latach. Tymczasem ten, prawie tak samo zaskakując publikę jak Beyonce, pewnego dnia oświadczył: już za chwilę moja nowa płyta. Nie przedłużając oczekiwania, parę tygodni później pierwszy od siedmiu lat krążek był już do nabycia w sklepach.
Trudno byłoby skrytykować Timberlake’a za ten materiał. Okazał się bowiem perfekcyjnie dopracowany. To zresztą obiecywał sam wokalista, który wcześniej zagadywany w wywiadach oświadczał – nie wrócę, dopóki nie będę pewien, że moje piosenki będą w 100% dobre. To chyba najlepszy sposób na powrót z możliwych.
Miley Cyrus – z przytupem
Chociaż Miley Cyrus wcale nie robiła sobie długiej przerwy, to jednak to, co wyczyniała w muzyce w zeszłym roku, zasługuje na miano powrotu. Gdy zamknęła za sobą drzwi wytwórni Disneya, przeszła spektakularną przemianę. Zaczęło się od fotki na Twitterze, którą wrzuciła mimochodem, chwaląc się nową, całkiem inną, odjazdową i ściachaną na maksa fryzurą. Potem na jednej czy drugiej gali zaprezentowała swoje ciało – już nie pulchne, nazbyt okrągłe, ale szczuplutkie i wysportowane.
Dopiero wtedy zaczęła występować. Wielkie oburzenie, które narosło wokół skandali i prowokacji w jej wykonaniu sprawiło, że o Miley zrobiło się naprawdę głośno. Nieważne, czy ją krytykowano, czy podziwiano – każdy chciał się dowiedzieć, czy ta Miley ma cokolwiek więcej do zaoferowania niż ciało w obcisłym body. Okazało się, że tak – jej najnowszy krążek pt. „Bangerz”, to jedno z lepszych popowych dokonań tego roku.
Dawid Bowie – podsumowując
Z powrotami dinozaurów bywa różnie. Czasami wracają, budząc wielkie nadzieje, brak im jednak dawnej charyzmy, pomysłów, próbują się nieco odmłodzić, przez co wychodzą rzeczy często przezroczyście lub nawet żenująco niezjadliwe. Gdy dowiedzieliśmy się o powrocie Davida Bowie, mieliśmy nadzieję, że w jego przypadku będzie inaczej. Podpowiadał nam to zresztą zdrowy rozsądek – kto jak kto, ale on przecież nie pozwoliłby sobie na muzyczną kompromitację.
I mieliśmy rację. „The Next Day”, pierwsza płyta Bowiego od dziesięciu lat, okazała się jednym z najlepszych krążków roku. Artysta z jej pomocą świetnie podsumował cały swój dorobek, nie był jednak zbyt melancholijny i nie zabrakło tu energicznego tąpnięcia. I choć Bowie nie wrócił na scenę (konsekwentnie unika występów), jest o nim wystarczająco głośno.
Daft Punk – inaczej
Na scenę w tym roku powrócił także słynny francuski duet Daft Punk. Panowie w hełmach zaszczycili nas swoim powrotem po ośmiu latach. Nie obyło się bez zaskoczenia, szczególnie swoich dawnych, wiernych fanów. Utwór, z pomocą którego narobili wiele szumu i wbili się na pierwsze miejsca list przebojów, czyli „Get Lucky”, na pierwszy rzut oka (a raczej ucha) wcale nie przypomina ich dawnej twórczości.
No dobra, podobna rytmika, dźwięczki elektro dobiegające z tła, to przecież Daft Punk, ale cała kompozycja, to już czyste nawiązanie do muzyki z lat 70. Ryzykowne zagranie opłacało się. Krążek był na tyle dobry, że dawni fani byli w stanie przytaknąć, nowych fanów pojawiły się za to całe masy.