2015.11.18// D. Jędrzejewska
Hozier, czyli konkretnie Andrew Hozier-Byrne, to dość młody i bardzo utalentowany facet. Urodził się w 1990 roku w Bray, niedaleko Dublina. Choć wychował się w epoce, w której popularność zdobywa się przede wszystkim przez internet, jego droga do sławy była dość tradycyjna. Zaczęło się od słuchania płyt rodziców, muzyki ambitniejszej niż nagrań popularnych wśród ówczesnej młodzieży. Zamiast boysbandów i girlsbandów Hozier na okrągło przerabiał wciąż te same płyty Toma Waitsa czy Niny Simone. Już w wieku 15-lat śpiewał wraz zespołem w lokalnych domach kultury, wykonując covery ulubionych wykonawców. Potem próbował studiować muzykę, ale szybko z regularnej edukacji się wycofał. Wziął sprawę w swoje ręce.
Piosenka pt."Take Me To Church" zadebiutowała jesienią 2013 roku. Początkowo mało kto na nią zwrócił uwagę. Któż by tam słuchał nieznanego chłopaka z irlandzkiej wsi, który nagrywa wokale na strychu swojego domu.
Utworem zainteresowała się jednak niezależna wytwórnia Rubyworks, która zrealizowała do niej klip. Teraz miało zmienić się wszystko. Na teledysku zobaczyliśmy gejowską parę, która ucieka przed rozjuszonym tłumem w Rosji. Kilkanaście dni od swojej premiery utwór nikomu nieznanego chłopaka osiągnął ponad 200 tysięcy odtworzeń. Wkrótce sława w internecie przełożyła się na sławę globalną.
Skąd popularność utworu "Take Me To Church"? Wbrew pozorom nie jest to zwykła, rzewna pościelówa, jakimi historia muzyki wypełniona jest po brzegi. To piosenka, która ma tekst i w której, o coś chodzi. Mało tego! To zmyślna, ale potrzebna i autentyczna prowokacja. Po pierwszym przesłuchaniu wydaje się, że to utwór o kościele i wierze. Nic bardziej mylnego. To bowiem piosenka o… seksie, zakazanym przez kościół pożądaniu, a co najważniejsze miłości homoseksualnej. Kościół, religia jest tu obrazową metaforą uprawiania miłości z osobą tej samej płci. „Kiedy dorastałem, obserwowałem hipokryzję kościoła katolickiego. Seksualność i orientacja seksualna, bez względu na to jaka jest, są naturalne. Akt seksualny to jedno z najbardziej ludzkich doświadczeń. Kościół podważa istotę ludzkiej natury, nauczając, że należy się wstydzić swojej orientacji” – mówił Hozier w jednym z wywiadów.
Co ciekawe przekaz Hoziera nie jest zbudowany na własnym doświadczeniu (Hozier nie jest gejem), ale w imię poszkodowanych. Nie jest też przykładem zbyt krzykliwej, antykościelnej kampanii – to szczery komunikat płynący z potrzeby serca i wypowiedzenia się na ważny temat. „Dla mnie to nawet nie jest kwestia praw gejów czy praw obywatelskich. Ta sprawa dotyczy praw człowieka i powinna poruszać nas wszystkich. To proste. Albo ktoś ma równe prawa albo nie.” – mówi przekonująco artysta. Warto pomyśleć o tym, co ma do powiedzenia, przysłuchując się jego piosence kolejny już raz.
Dzisiaj, na dwa lata od debiutu wielkiego hitu, wiemy o tym irlandzkim chłopaku znacznie więcej. Wszystkie źródła potwierdzają, że to nadzwyczaj dojrzały facet, do tego diabelnie inteligentny – potrafi rozmawiać o literaturze, sztuce czy polityce. Mimo gigantycznej sławy, szeregu nagród, które udało mu się w tym czasie zdobyć, uznania i świetnie przyjętej płyty – wciąż jest skromny i zdystansowany. Jaka to odmiana w erze nachalnej promocji i pustych jak bęben piosenek.
Hozier uciera nosa swoim słuchaczom również na innym poziomie.
Wskrzesza ideologię starej szkoły, która promowała wielopoziomowy przekaz piosenek. Jego "Take Me To Church", nucony przez odbiorców bezrefleksyjnie jako słodka piosenka o miłości, staje się symbolem bezmyślnego słuchacza, który nie potrafi czytać i słuchać ze zrozumieniem. Hozier przywraca moc metaforze, która dzisiaj, gdy wszystko należy podawać na talerzu i nie owijać w bawełnę – staje się coraz mniej popularna. Brawa dla tego pana! Czekamy na więcej.