2012.10.21// D. Jędrzejewska
Magazyn „DJ Mag” ogłosił kolejny ranking najlepszych DJ-ów. Tym razem na najwyższe miejsce podium wrócił Armin Van Buuren. Natomiast zwycięzca z zeszłego roku, David Guetta, uplasował się dopiero na czwartym miejscu. Dwie pozycje w czołówce zajęli kolejno: Tiesto i Avicii. Buuren już po raz piąty zdobywa to wyróżnienie. Na rynku muzycznym holenderski DJ funkcjonuje od 1995. Wciąż jednak nie traci na popularności – wręcz przeciwnie. Do grona jego „wyznawców” cały czas dołączają nowi, młodzi entuzjaści muzyki elektronicznej. W czym tkwi magia Armina Van Buurena?
Każdy kto miał okazję oglądać go na żywo lub chociaż obejrzeć nagranie występu, wie, jak wiele dobrej energii mieści się w Arminie. Szeroko uśmiechnięty, przyjaźnie nastawiony, sam sobą stanowi muzykę – to jego żywioł, to jego życie. Pytany o swój sukces, twierdzi, że bycie DJ-em, to umiejętność reagowania na potrzeby ludzi. Nie ważne czy gra się w małym klubie, czy przed ogromną publiką – styl występu, by wypalił i poruszył odbiorców, musi być zupełnie spontaniczny, konstruowany w odpowiedzi na reakcje bawiących się ludzi, na ich entuzjazm, klimat imprezy.
Według Armina dobry DJ potrafi doprowadzić tłum do szaleństwa, do prawdziwej gorączki. Nie może planować, zakładać, co dokładnie zagra – musi być czujny, współgrać ze swoją publiką. DJ, który odgradza się od publiczności niewidoczną barierą, nigdy nie osiągnie sukcesu.
Armina Van Buurena denerwują wszelkie podziały na mainstream i underground. Ważne jest to, że tłum szaleje – co wtedy za różnica, w jakiej kategorii się zamkniemy? Otwartość holenderskiego DJ-a sprawia, że wielu słuchaczy właśnie z nim sympatyzuje.
Tu nie chodzi tylko o muzykę, ale i o osobowość. Nie każdy sprawdza się na żywo, a Buuren robi to koncertowo. W wywiadach przyznaje, że bycie dla niego numerem jeden to spełnienie marzeń. Nigdy nie dążył do tego, by być jedynką. Po prostu robił swoje. Skromnie dodaje, że prawdziwy z niego szczęściarz – muzyka, którą akurat kocha jest tak bardzo popularna na świecie. Mogło być gorzej.
Muzyka chodziła za nim od początku. Słynny DJ pochodzi z rodziny umuzykalnionej – ojciec był kolekcjonerem albumów, brat – gitarzystą. Armin komponowanie rozpoczął od wczesnych lat dzieciństwa – bardzo szybko zaczął tworzyć miksy na komputerze. W dużej mierze wpłynął na niego Klaus Schulze, a także Jean-Michael Jarre. Koncertować zaczął w klubach studenckich, wtedy już nagrywał utwory - pierwszym, który przyniósł sukces był „Blue Fear” z 1995 roku. Dwa lata później został wydany w formie singla. I tak właśnie zaczęła się rozpędzać machina. Parę lat później DJ miał już własną markę – Armind, organizował duże koncerty, w tym promujące działalność dopiero początkujących gwiazd tej stylistyki muzycznej.
Ciąg sukcesów trwa do dziś – długo by wymieniać. Warto wspomnieć jednak o wydarzeniu z 2003 roku. W klubie The Hague Buuren ustanowił światowy rekord w zagraniu najdłuższego seta, który trwał 12 godzin i 30 minut. W tym samym roku wydał także swój debiutancki album "76". Czy mógłby na swoim koncie zapisać takie osiągnięcie człowiek, którego nie kocha publika? Jasne, że nie. Armin Van Buuren faktycznie jest najlepszy w swoim fachu i wie, jak poruszać tłumy.