2013.08.21// D. Jędrzejewska
Na ich kontach gromadzą się grube sumy. Grają w wielkich hitach, ich twarze rozpoznawalne są nawet przez największych laików. Mimo to powszechne nastroje wskazują na fakt, że mimo sławy i popularności… nie są do końca lubiani. A przynajmniej przez sporą część publiki. To aktorzy, których się kocha, albo nienawidzi. Być może nie można im odmówić talentu albo niezłej aparycji. Coś jednak dość wyraźnie w ich wizerunku zgrzyta.
Keira Knightley
Keira Knightley do kina wdarła się przebojem. Gdy z klasą i z humorem wystąpiła w „Piratach z Karaibów”, świat na jej punkcie oszalał. Była energiczna, pyskata, charakterna. Nie wszystkie jednak jej role zostały ciepło przyjęte.
Wielu kinomanów twierdzi, ze Keira talentu nie ma za grosz, mówi się też, że nie ma także urody. Sztuczne uśmiechy (np. w „Dumie i uprzedzeniu”), przerysowane gesty (np. w „Niebezpiecznej metodzie”), denerwujący chichot – to zarzuty często kierowane w jej stronę.
Tom Cruise
Rok temu Tom Cruise znalazł się na samym szczycie rankingu najlepiej zarabiających aktorów „Forbesa”. Co ciekawe, jego gaże nie przekładają się na powszechne uwielbienie fanów. Jego nazwisko pada nadzwyczaj często w kontekście aktorów irytujących. Co zatem Cruise posiada w sobie takiego, że publika niekoniecznie go lubi? Może to kwestia tego hiperhollywoodzkiego uśmiechu? Modelowa aparycja połączona z niskim wzrostem – to nie budzi zaufania. A może chodzi o jego dziwaczną skłonność do sekciarskiej działalności? Crusie jako wzorowy scjentolog narobił sobie masę wrogów. Mimo to wciąż trwa na scenie i wcale się nigdzie nie wybiera.
Katherine Heigl
Nie moglibyśmy się przyczepić do Katherine Heigl, gdyby jej karierą kierowały choć trochę mniej tendencyjne wybory. Ta urocza blondynka, odkąd skończyła z „Chirurgami”, stała się etatową histeryczką komedii romantycznych.
„Jak upolować faceta”, „Sylwester w Nowym Jorku”, „Och, życie”, „27 sukienek” – to tylko część pełnego miłosnych porywów dorobku aktorki. Oglądając produkcje z jej udziałem, nie można oprzeć się wrażeniu, że to wciąż jeden i ten sam film.
Orlando Bloom
Mimo że dziewczyny swego czasu okropnie za nim szalały, dla męskiej części publiki Orlando był po prostu zniewieściały. Mniejsza o jego rolę w „Piratach z Karaibów”, ale wykreowana przez niego postać Legolasa we „Władcy Pierścieni” zasługuje na miano jednej z najbardziej irytujących w historii. Jakby doczepione blond włosy powiewające na wietrze, delikatność i niesamowita subtelność – aż by się chciało, by zaklął siarczyście lub trochę się poczorchał. On jednak tego nie robi.
Hugh Grant
Podobno Hugh Grant kończy już karierę. I może to i dobrze? Najbardziej brytyjski z Brytyjczyków wypełnił już swoją misję i do granic możliwości wyeksploatował rolę angielskiego amanta, trochę dupka, trochę romantyka o olśniewającym uśmiechu i nieco zbyt przymrużonych powiekach. Jego fryzura „na grzybka” dawno już wyszła z mody. Czas więc odejść, panie Grant.