2014.08.29// D. Jędrzejewska
Piractwo to wciąż powszechne zjawisko. W ostatnich dniach dobitnie udowodnił to choćby przypadek trzeciej części „Niezniszczalnych”, która na długo przed premierą wyciekła w dobrej kopii do sieci i tym samym skutecznie zaniżyła wynik filmu w box office. Produkcję o słynnych mięśniakach dzień w dzień masowo pobierano z sieci, a tysiącom widzów nie chciało się czekać do premiery. A przecież nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, by się domyślić, że seans „Niezniszczalnych” na komputerze to co najmniej połowę frajdy mniej. Kinematografia stawia współcześnie przede wszystkim na wizualność. Nocne seanse w domowych pieleszach na małym ekranie laptopa bywają zbrodnią popełnioną na dobrej rozrywce. Przynajmniej w przypadku poniższych produkcji.
Godzilla
Wielki powrót „Godzilli” był zapowiadany wyjątkowo tajemniczo. Przez długi czas w materiałach promocyjnych nie pokazywano potwora, zamiast tego budowano napięcie i tworzono „miodną” otoczkę dla całego widowiska. Na samym filmie Godzilla również zwleka z ujawnieniem się na ekranie. Ale gdy już się zjawi… Dreszcze przebiegają po plecach. Oto jeden z najbardziej monumentalnych potworów kina. Wielki, przerażający, imponujący. Mały ekran nie jest w stanie oddać potęgi Godzilli, a małe głośniki – jej wspaniałego ryku. Ten za każdym razem, gdy wydobywał się z paszczy potwora, przyprawiał kinowych widzów o zawrót głowy.
Pacific Rim
Guillermo del Toro, wypuszczając do kin swoje „Pacific Rim”, dokonał niemałej rewolucji. Oto stworzył zupełnie autorską wizję spektakularnego science-fiction, bez wałkowania po stokroć tych samych komiksowych bohaterów, wskrzeszania dawnych potworów i odświeżania tego, co już było. Jego film wniósł do kin powiew świeżości, a prócz tego – naprawdę porządną rozpierduchę. Wielkie mechy naparzające się z wielkimi potworami być może nie są ambitnym pomysłem, ale w wersji del Toro imponują płynnością, wyrazistością, energią. Nic w tym filmie sztucznie się nie rozwleka, wszystko podane jest na tacy w kompaktowej, przyjaznej formie. Pod warunkiem, że patrzymy na wystarczająco duży ekran.
Avengers i Strażnicy Galaktyki
„Avengersi” okazali się niemałym przełomem w dziedzinie kinematografii „superbohaterskiej”. Plątanina dziwacznych, mało wiarygodnych bohaterów z początku wydawała się kompletnie chorym, niemożliwym do zrealizowania pomysłem – przynajmniej w ten sposób, by przekonać widza, zaangażować go, nie dostarczać mu kolejnego pustego spektaklu. Mimo wszystkich przeciwności sukces został osiągnięty. „Avengersi” są zaczepnie opowiedzianą, drapieżną historią, która z całą konsekwencją zmierza to spektakularnego finału. Przede wszystkim to właśnie dla tego finału warto było odwiedzić kino. Godnym kontynuatorem „Avengersów” okazali się świeżutcy „Strażnicy Galaktyki” – film oparty na szalonym pomyśle, ale częstujący widza imponującą dawką energii i… świetną muzyką. Tego nie można przegapić!
Transformers : Wiek zagłady
„Transformers: Wiek zagłady” okazał się jednym z najgorszych filmów w historii kina. Choć Michael Bay obiecywał, że się poprawi i tym razem zaoferuje widzom coś fajniejszego niż w ostatnich częściach serii o wielkich robotach, słowa nie dotrzymał. Film jest bezdyskusyjnie głupi, i nie pomagają mu nawet całe serie imponujących efektów. Dlaczego więc oglądać go w kinie? Bo jeśli w ogóle, to tylko tam - wielki ekran zapewni choć trochę frajdy z wybuchów. Seans na małym ekranie nie ma z kolei żadnego uzasadnienia.
Hobbit
Peter Jackson dostał za „Hobbita” po łbie i to nie raz. Już kiedy ogłosił, że film będzie trylogią, a nie pojedynczą produkcją, obrywało mu się, że sztucznie wydłuża książkę Tolkiena. Gdy pierwsza część trylogii zadebiutowała w kinach, przelała się kolejna fala krytyki – że nie ma magii jak we „Władcy Pierścieni”, że za dużo pomysłów nie pochodzi z książki, że nie jest to arcydzieło. Wielu jednak fanów opowieści o słynnych hobbitach doceniło możliwość powrotu do niesamowitego Śródziemia. To chyba największa wartość trylogii Jacksona – piękna, zapierająca dech w piersiach kraina. Najlepiej więc zobaczyć ją właśnie w kinach.
Grawitacja
Nikt nie spodziewał się tak wielkiego sukcesu na pierwszy rzut oka skromnego thrillera w kosmosie. Prosta jak drut koncepcja opierająca się na walce o przetrwanie dwójki bohaterów w przestrzeni kosmicznej, wydawała się zupełnie absurdalnym pomysłem. Bo czy można tym wypełnić cały film i nie zanudzić widza? Owszem, można.
A dodatkowo zrobić to w niesamowity sposób, taki, jakiego kino do tej pory nie widziało. „Grawitacja” to niepowtarzalna okazja, by przenieść się w kosmos. Nie ma drugiego filmu, który by w tak wiarygodny i realny sposób ukazywał przestrzeń kosmiczną. Pod warunkiem, że oglądamy ją na odpowiedniej wielkości ekranie.