2014.09.10// D. Jędrzejewska
Przerost formy nad treścią – to jeden z popularniejszych zarzutów kierowanych w stronę współczesnego kina. I coś w nim jest. Najnowsze kino akcji, adaptacje komiksów, czy produkcje science-fiction są tworzone na podstawie zgubnej recepty: najpierw efekty, potem fabuła. W ten sposób spartaczono wiele fajnie zapowiadających się filmów, które przy lepiej napisanej historii mogłyby stać się mistrzowskie w swoim gatunku. Bez dobrego scenariusza bowiem, nie ma niestety dobrego filmu.
„Sucker Punch”
Na „Sucker Punch” czekało wielu fanów fantastycznego kina. Oto za jego kamerą stanął Zack Snyder, obiecujący twórca, który zawładnął Hollywood dwoma wcześniejszymi produkcjami: „300” oraz „Watchman. Strażnicy”. Dodatkowo jego najnowszy film został wyposażony w interesującą obsadę, na czele z pięknymi kobietami. I tak zagrały tu: Emily Browning, Abbie Cornish, Vanessa Hudgens, Jamie Chung czy Carla Gugino. Wizualnie Snyder stanął na wysokości zadania. Jego film bajeczny, seksowny, prócz pięknej realizacji przypominał coś na kształt halloweenowej imprezy w rezydencji „Playboya”.
Niestety scenariuszowo legł w gruzach i okazał się po prostu głupi. Może trzeba było zlecić napisanie skryptu komuś innemu? Warto bowiem wspomnieć, że „Sucker Punch” to pierwszy film Snydera stworzony według własnego scenariusza. Pierwszy i nieudany.
„Alicja w Krainie Czarów”
Od „Alicji w Krainie Czarów” w reżyserii Tima Burtona oczekiwano naprawdę wiele. Wydawało się, że film będzie mroczną interpretacją słynnej książeczki, dzięki czemu stanie się nie tylko ucztą dla oczu, ale i wciągającą historią. Tymczasem Burton poległ właśnie na poziomie interpretacji. Stworzył dzieło brawurowe, intensywne, barwne, pod względem wizualnym bez zarzutu – niestety puste i nie będące w stanie podjąć konstruktywnego dialogu z literackim pierwowzorem. Film fabularnie mknie na łeb i szyję, nie dając widzom niczego, nad czym można by było się zastanowić. Historia się zamazuje, nie jest wyrazista, a poplątana i nużąca. Ot, przerost formy nad treścią.
„Prometeusz”
„Prometeusz” miał być wielkim przełomem w dziedzinie filmów science-ficiton. Oto bowiem do swojego ulubionego gatunku wrócił jego mistrz, Ridley Scott, autor dwóch największych dzieł w dziedzinie filmu fantastycznonaukowego – „Blade Runnera” i „Obcego”. Nic dziwnego, że oczekiwaliśmy od „Prometeusza” wielkiego tąpnięcia. Niestety film jest w stanie nas zaspokoić wyłącznie od strony wizualnej. Przekombinowany, niewyrazisty i mało zrozumiały scenariusz w żaden sposób nie dościga swoich wielkich poprzedników. Ba! Polegnie w rywalizacji z każdą w miarę przyzwoitą współczesną produkcją science-fiction.
„Tron. Dziedzictwo”
„Tron. Dziedzictwo” to kontynuacja kultowego już filmu z 1982 roku pt. „Tron”. Krytycy żartują sobie, że jest on najlepszym filmem ówczesnego sezonu zrobionym na podstawie kiepskiego scenariusza. I w istocie na „Tronie” można się dobrze bawić. Reżyser Joseph Kosinski czaruje widzów całą gamą efektów, przedstawia im bajerancki świat, bardzo gładko wchodzi w stylistykę niczym z gier komputerowych, a wszystko to podkręca rewelacyjną muzyką Daft Punk. No i może się również pochwalić dobrą obsadą (Jeff Bridges, Garrett Hedlund, Olivia Wilde). I to by było na tyle. Bo historia to zupełnie miałka, potraktowana raczej tylko pretekstowo niż na serio.
„Terminator: Ocalenie”
Kolejny głośny powrót do słynnej serii science-fiction i kolejny zawód widzów. „Terminator: Ocalenie” miał wszystko, żeby się udać. Dobrą obsadę, gigantyczne środki i niezłe pomysły. Ostatecznie okazał się okrutnie efekciarski i totalnie przekombinowany, a w efekcie mocno nużący. Twórcy kontynuacji zapomnieli o chwycie, który pozwolił dwie pierwsze filmy z serii uczynić kultowymi – o prostocie.
Przypomnijmy sobie „Terminatora 2” – przez cały seans brniemy z przyjemnością, od początku do końca, od startu do celu, bez zbędnych komplikacji. Wygłuszone pościgi, konsekwentne budowanie napięcie, wybuchy tam, gdzie potrzeba, oszczędność. „Terminator: Ocalenie” jest nastawiony na zgoła coś innego – wielką rozwałkę zaprawioną całą masą wybuchowych efektów, huku i pogromu. Tyle że gdzieś pomiędzy jednym a drugim wybuchem zgubiła się fabuła.
„Transformers. Wiek zagłady”
Kto oglądał, ten wie. Ten film to jeden wielki efekt i nic więcej. Szkoda tylko że trwa prawie trzy godziny, przez co seans dłuży się niemiłosiernie, a widz, znieczulony już na bajery i fajerwerki, najzwyczajniej usypia.
Michael Bay jak zwykle nie dał rady sam siebie przystopować. „Transformersi. Wiek zagłady” to jego szczytowe osiągnięcie właśnie w tej dziedzinie – w kręceniu bez opamiętania.