2015.02.13// D. Jędrzejewska
„50 twarzy Greya” – film, o którym głośno jest nieustannie od paru dobrych sezonów, nareszcie wchodzi do kin. Czego się spodziewać? Ostrego seksu? Dobrej zabawy? Pikantnej historii o miłości? Czy może nudnego, a nawet żenującego widowiska? Oczekiwania polskich widzów są spore. Wskazuje na to choćby szalona sprzedaż biletów na premierowe seanse. Już kilka dni przed premierą sprzedano około 400 tysięcy biletów na walentynkowe pokazy. Obłędny wynik sprzedażowy powinien być pewniakiem w przypadku międzynarodowego bestsellera, który wywindował jego autorkę na listę najlepiej zarabiających autorek na świecie. Czyżby? Nie zapominajmy, że bo wielkim sukcesie książki, zaczęto rozpatrywać jej faktyczną wartość i jakość, która niekoniecznie okazała się zadowalająca. „50 twarzy Greya” stał się tytułem nie tyle gorącym, co wstydliwym, do którego lektury nie warto się przyznawać publicznie.
Gdy ujawniono informację o tym, że rozpoczęły się prace nad ekranizacją powieści, media z przyjemnością podchwyciły temat, skrupulatnie śledząc każdy ruch producentów, spekulując na temat domniemanej obsady i o nazwiskach twórców.
Ostatecznie reżyserką filmu została Sam Taylor-Johnson, znana jako twórczyni filmu „John Lennon. Chłopak znikąd”, tytułu nieźle przyjętego przez krytykę, prywatnie żona znaczne młodszego aktora, Aarona Taylora-Johsnona. W rolach głównych obsadzono nazwiska niby znane, choć… nie do końca – Jamie Dornana oraz Dakotę Johnson.
Dakota Johnson na salonach pojawiała się niemal od dziecka. To wszak córka gorącej swego czasu, gwiazdorskiej pary – Dona Johnsona i Melanie Griffith. Jak do tej pory nie udało jej się jednak zrobić oszałamiającej kariery. Niegdyś pracowała jako modelka, wystąpiła w takich filmach, jak „Bestia” czy „Dla Ellen”, sympatię publiczności zdobyła rolą w serialu „Ben i Kate”. Swego czasu, niczym wzorcowe dziecko słynnych rodziców, zaliczyła terapię odwykową. A Jamie Dornan? Media lubią mu przypisywać łatkę „faceta znikąd”, ale jest ona fałszywa. Aktor, który zaczął karierę od występu u Sofii Coppoli („Maria Antonina”) świetnie odnalazł się na małym ekranie, grając w „Dawno, dawno temu” i bardzo dobrym „Upadku”. W obsadzie „50 twarzy Greya” wylądował trochę przez przypadek, po rezygnacji Charliego Hunnama.
Na długo przed premierą filmu zastanawiano się również, jak ostrym filmem będzie adaptacja książki określanej mianem soft-piorno. Czy przekroczy granice, czy może zamknie się w granicach nieszkodliwego, pikantnego romansu? Zmysłowe zwiastuny obiecywały widzom rumieńce, pierwsze recenzje niestety już nie bardzo.
Po premierowym pokazie filmu na festiwalu Berlinare dziennikarze rozwiali sprośne nadzieje przyszłych widzów. Film określono takimi przymiotnikami, jak „nieszkodliwy”, a nawet „nudny”. „Oprócz podgryzania ust i klepania po pośladkach, nic, ale to zupełnie nic się nie wydarzyło” – twierdził jeden z dziennikarzy.
W zagranicznej prasie pojawiły się już pierwsze recenzje. Dwa znane czasopisma, amerykański "Variety" i brytyjski "The Guardian" w jednym są zgodni – adaptacja jest lepsza od książkowego oryginału.
Pierwsze polskie recenzje wręcz podkreślają widoczną na ekranie świadomość reżyserki, która zdawała sobie sprawę, że ma do czynienia z niezbyt wyrafinowanym materiałem. Próbowała więc wyciągnąć z niego tyle, ile się da, popadając wręcz w campowe, przerysowane tony. Niestety jako główną, choć przewidywalną wadę filmu, wymienia się jego zachowawczość.
Relacje sado-maso zostały tu zbanalizowane i ograniczone do zaledwie „kilku smagnięć batem” i „kilku klapsów”, posypanych oczywiście lukrem. A przecież jeszcze przed wejściem na ekrany film rościł sobie prawo nie tylko do bycia jednym z najgorętszych tytułów ostatnich sezonów, ale i jednym nielicznych, chlubnych filmowych przykładów oswojenia widzów z kulturą SM. Do jakiego stopnia się to udało? Być może warto przekonać się o tym na własnej skórze. Walentynkowa decyzja należy do was.